Wczoraj wydarzyła się niewyobrażalna tragedia na indonezyjskim stadionie w Malalang, gdzie zginęły co najmniej 182 osoby. Być może powstrzymałbym się od komentarza na temat tej tragedii, gdyby nie powszechnie pojawiające się komentarze o „kibolskiej agresji”, która była jej przyczyną. Nie pałam absolutnie sympatią do żadnego kibolstwa, a wręcz przeciwnie, ale po przeczytaniu kilku artykułów na przestrzeni kilku godzin dosyć jasne wydaje się, że to indonezyjska policja była główną przyczyną tego, co się wydarzyło na stadionie.
Pierwszą przyczyną była maksymalizacja zysków z wydarzenia przez przesunięcie go na godziny wieczorne, ignorowanie zasad bezpieczeństwa przez brak kontroli nad liczbą widzów, ale to policja swoim typowym zachowaniem przez zagazowanie dużej części stadionu spowodowała panikę i całą tragedię.
Użycie gazu w takich warunkach (albo i w każdych) nosi znamiona tortur, jest stosowana na przypadkowej grupie ludzi, a nie tylko na agresorach, no i jest po prostu bronią chemiczną, która sama w sobie nie jest zbytnio akceptowana przez „cywilizowany” świat. No chyba, że używa jej policja, to już jest „uzasadnione”.
Indonezyjską policję uważa się za jedną z najbrutalniejszych w świecie, co nie dziwi zbytnio, bo taki jest klimat całej indonezyjskiej władzy. Dla przypomnienia tylko warto dopisać, że w indonezyjskim więzieniu odbywa długoletni wyrok Jakub Skrzypski z Polski, turysta posądzony o zdradę stanu, czyli kontakty z separatystami z Papui. Nazywanie Papuasów separatystami jest oczywiście podobną narracją jakiej używa Putin, bo to Indonezja przejęła te papuaskie prowincje od Holandii, a sami Papuasi nigdy nie byli stroną tego przejęcia i od samego początku stawiają opór indonezyjskiemu rządowi. Np. w mieście Sorong w 2019 roku tłumienie protestów antyrządowych zakończyło się śmiercią około 60 osób, czyli wygląda to jak ponury indonezyjski standard.
Człowiek ani się obejrzy jak Agnieszka Taborska wydaje kolejną książkę (a tu jeszcze 3 wywiady z „CHAOS W…” nie przeczytane, no i z „THE NATURAT” też, no i takie jeszcze inne rzeczy zalegają…). „Świat zwariował. Poradnik surrealistyczny jak przeżyć” to zabawa przykładami, cytatami i jakby próba napisania surrealizmu od nowa, wklejenie go w dzisiejszą rzeczywistość. Jest 56 rozdziałów, a to tylko kawałek życia. Od razu wpadło mi do głowy, że byłoby zajebiście napisać coś w tym stylu albo w wersji „Poradnik anarchistyczny” z takim życiowym krok po kroku, gdzie mogą być pułapki ideologiczne i życiowe (a czasem w anarchizmie wystarczy tylko odmawiać współpracy), lub też w formie obrazkowej, czyli to co dziś jest strawne dla internetowego czarnego, rewolucyjnego bloku. Ale to dla mnie byłoby jak farmaceutyczna tabletka, w której są podobno mikroelementy i witaminy zamiast owoców i warzyw.
Jak więc mógłby wyglądać taki przykładowy rozdział? O, proszę, może tak:
ROZDZIAŁ 57. Jak nie ubrudzić sobie rąk
Jak nie ubrudzić sobie rąk tuszem daktyloskopijnym? Najprościej byłoby odpowiedzieć, że nie dać się złapać. Ale w dzisiejszych czasach nawet spalenie wszystkich komisariatów by nie pomogło, wielu bowiem dla ułatwienia sobie i korporacjom życia zostawia swoje odciski w urządzeniach mających jakoby poprawiać „cyfrowe bezpieczeństwo”. Czy w tym budowaniu digitalnego fortu obronnego ktoś zadaje sobie pytanie, przed kim właściwie chcą się chronić? Czyżby przed tym mitycznym złodziejem danych i złotówek? Nie ma potrzeby, przecież znacie się z wieloma od dawna – poznajcie się ponownie: pan/pani urzędnik (skarbowy, statystyczny, mundurowy, bankowy, korporacyjny).
Ale nie o tym, nie o tym – odbiegłem nieco w tym automatyzmie skojarzeń, bo bardziej chodziło o coś w stylu, jak pozostać artystą bez sprzedawania się w galerii czy też anarchistą bez próby bycia funkcjonariuszem idei albo bez wspierania tych, których wizja zorganizowania świata jest drogą do organizacji naszego życia naszym kosztem. Mam na ten przykład przed oczami świeży wątek internetowych rozwałek, gdzie ktoś żalił się na antypatycznych panków czy tam innych anarchistów: „Nie chcieli mnie zabrać z festiwalu samochodem do miasta, bo chciałxm tam zagłosować w wyborach”. Podobnie bez skrupułów zdarzyło mi się odpowiadać na pytanie o moją nie-bytność na różnych ulicznych ewentach – „Nie mam zamiaru firmować swoją osobą grup współorganizujących ewent, które nie mają problemów z powoływaniem się na Lenina, Trockiego czy innego Zandberga”. Ich programy polityczne są zupełnie nie-zbieżne z moją wizją życia poza państwem, które oni chcą radośnie budować w nowym stylu (i nie interesuje mnie jak bardzo elegancki czy luzacki jest ten styl).
Bardzo dobrym zwyczajem nie brudzenia sobie rąk i irokezów jest na przykład izolowanie kapel, które w swym menu posiadają idiotyczne, pro-totalitarne teksty lub takież osoby członkowskie, nie zapraszanie ich na koncerty, nie chodzenie na nie, nie kupowanie ich płyt, nie obserwowanie ich na fejsikach i nie reklamowanie ich w żaden sposób. Przecież to na niezależnej scenie hc-punk czy free techno jest oczywiste, więc czemu nie mogło by być tak samo na niezależnej scenie politycznej? Czy długo jeszcze zajmie zrozumienie alternatywnym aktywistom, że polityczne wrzody typu Czerwony Front „donosimy-na-policję” czy inne komunosocjalne etatystyczne wykwity zawsze prowadzą w tą samą przemocową, państwową strukturę? Dziś padają ochy i achy na Kubę za wprowadzenie „równości małżeńskiej”, czy już więc czas na serduszka za ateizm w KRLD? A nie, czekaj, kult nieśmiertelności i boskości, „Syn Słońca”, tworzenie kalendarza od daty urodzin (obecnie tam jest chyba 111-y rok kalendarzowy), to brzmi jak religia…
Można by jeszcze wspomnieć o zapierającej dech w piersiach zbiórce na zakup drona wojskowego, która zrobiła niezłą reklamę zarówno lewicowym organizatorom, jak i synowi tureckiego prezydenta-mordercy, który jest właścicielem fabryki tych dronów. Jak wspomniał ktoś mądry: tyle ile organizatorzy zrobili tą zbiórką dla ocieplenia wizerunku (producenta) sprzętu, który na co dzień zabija cywili na terenach Turcji, Syrii i Iraku, raczej nie udało by im się zrobić wykupieniem reklam w komercyjnych nośnikach.
Jak więc nie ubrudzić sobie rąk w polityce? No nie da się i już.
Trwa sezon ogórkowy albo rybny, zależy w których mediach czyta się bieżące informacje. Tymczasem w Krakowie zaczyna się debata w radzie miasta o tym, by wprowadzić częściową prohibicję w godzinach nocnych, w wybranych dzielnicach. W najbliższym czasie mają zostać przeprowadzone konsultacje (jak bardzo skryte i ograniczone? Nie wiem. Praktyka pokazuje, że raczej się o nich nie dowiemy) dotyczące szczegółów – godzin i regionu obowiązywania prohibicji, która obejmowałaby tylko sklepy.
Temat nie jest nowy, częściowo już działał w Krakowie przed pandemią na zasadzie dobrowolnego porozumienia sprzedawców. W innych miastach takie regulacje obowiązują, praktyka bywa na przykład taka, że poza ścisłym centrum miasta dotyczy sklepów znajdujących się w budynkach mieszkalnych. Jak zwykle w przypadkach, gdy władza wprowadza nowe regulacje, warto sobie zadać pytanie: komu to służy? Pomysłodawcy mówią, że zmieni poziom bezpieczeństwa i komfortu mieszkańców, a może i nawet turystów. Czy to zadziała tak samo symbolicznie dla naszego bezpieczeństwa jak mur na granicy białoruskiej? Zapewne. Poczucie bezpieczeństwa to jednak jest mocno subiektywne odczucie, ja na przykład zaczynam się obawiać, gdy ktoś wprowadza w moim imieniu idiotyczne regulacje. Boję się regulacji i nadmiaru władzy, a co za tym idzie służb, które będą tego pilnować.
Może jakiś odwrotny przykład? Na przykład Rzeszów, gdzie taką prohibicję odwołali. „W stolicy Podkarpacia radni także w 2018 r. podjęli uchwałę o zakazie handlu alkoholem w godzinach nocnych na terenie dwóch osiedli w centrum miasta, powodem miało być podniesienie bezpieczeństwa mieszkańców. Właściciele sklepów monopolowych z tego obszaru zaskarżyli jednak decyzją w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym, który po przyjrzeniu się dowodom (policyjne statystyki wskazywały wzrost przestępczości po wprowadzeniu prohibicji, co naruszało podstawowy powód jej wprowadzenia, czyli bezpieczeństwo mieszkańców) nakazał zdjęcie zakazu. Władze miasta zastosowały się do polecenia i nie podejmowały dalszych prób ograniczenia sprzedaży alkoholu nocą w Rzeszowie.” Czy eksperymentowanie na ludziach wprowadzaniem losowych przepisów z gdybaniem czy przyniosą spodziewane skutki to dobry pomysł? Tak czy inaczej, pozostaje czekać na efekty.
Można sobie śmieszkować w internetach, szydzić czy tam obrzucać cyfrowym błotem, ale zdecydowanie czasem też warto pomóc, bo zawsze są jakieś inicjatywy, które wymagają finansowego wsparcia. Oto krótki przegląd tego, co ostatnio spotkało się z zawartością mojego portfela:
„WSPARCIE DZIAŁAŃ POMOCOWYCH ORGANIZOWANYCH DLA OSÓB ZE ŚRODOWISK ANTYAUTORYTARNYCH W UKRAINIE” – zrzutka zorganizowana przez ACK – Galicja na dofinansowanie logistyki pomocy, która napływa z wielu krajów do nas i po posegregowaniu i przepakowaniu trzeba ją dowieźć do konkretnych antyautorytarnych ekip na Ukrainie, czyli na paliwo, magazyn, noclegi wolontariuszy czy kierowców zza granicy, etc.
„Pomoc rzeczowa dla osób w Strzeżonych Ośrodkach dla Cudzoziemców”– zrzutka zorganizowana przez ekipę z No Borders Team na pomoc w postaci paczek dla osób uwięzionych w tzw. ośrodkach detencyjnych, czyli dla tych, którzy zostali ukarani uwięzieniem, za to, że uciekli ze swoich krajów w których trwają wojny lub inne krwawe konflikty i akurat dostali się do Polski.
„Ratujmy uchodźców na granicy przed śmiercią!” – zrzutka również założona przez ekipę No Borders Team, ale odnosząca się konkretnie do działań pomocowych przy granicy z Białorusią, gdzie wciąż trzeba ratować uchodźców po przekroczeniu granicy – medycznie, jedzeniem, umożliwieniem kontaktu z rodziną i przede wszystkim nie dopuszczając do pushbacków, czyli przerzucania tych uchodźców z powrotem do Białorusi, co jest niezgodne z prawem i najzwyczajniej niehumanitarne.
„Cykliczne wsparcie Zinelibrary.pl i archiwum” to już zupełnie inna dziedzina aktywności, ale równie ważna. Dla tych co wierzą w nieznikalność zawartości z internetu zapewne nieistotna, ale to niesamowicie ważna przestrzeń do archiwizacji i cyfryzacji wszelkich papierowych wydawnictw, min. anarchistycznych, na podstawie których wciąż prowadzone są badania i spisywana jest historia. Nie, historia nie jest spisywana na podstawie fejsika i jutuba, choć odbywa się to czasem jedynie przez podanie daty dostępu do cytowanego internetowego materiału.
„Na Papugę dla Anarcha” – to odpowiedź solidarnościowa na represje dla kontrowersyjnego anarchistycznego aktywisty Arkadiusza zwanego „Anarchem”, którego można nie lubić, można się z nim nie zgadzać, a wręcz można być celem jego werbalnych ataków, ale uważam, że tak jak trzeba było pomóc Michałowi Przyborowskiemu w czasie policyjno-sądowych represji, które wcale nie mają jeszcze zakończenia, tak i wypada pomóc „Anarchowi”. A komentarz do jego czasem durnych tez prezentowanych w filmikach można zostawić swoją drogą na jego kanale.
Ponieważ fejsbuk zarzuca mi, że zamieszczanie linków w treści jest naruszeniem standardów dotyczących spamu i blokuje wrzucenie tego wpisu w wersji oryginalnej, to niestety nie dało się tego opublikować bezpośrednio na fb, taki niesmak…
Zawsze cieszy mnie jakieś nowe wydawnictwo papierowe związane w jakikolwiek sposób z anarchizmem, dlatego polowałem na papierową wersję zine’a „Głosy spoza lewicy” i w końcu ją zdobyłem. Jest też do przeczytania na anarchobibliotece, ale zdecydowanie wolę wersję analogową, tym bardziej, że różni się bonusami w postaci kolorowych ilustracji i uroczymi ręcznymi poprawkami.
Można by rzec, że pismo jest dość monotematyczne, w założeniu wydaje się być oparte na kwestionowaniu tego, czym był, czy jest jeszcze, „klasyczny anarchizm” i próbie podjęcia dyskursu jak wyjść poza jego ograniczenia. No właśnie, to działa niestety chyba w dwie strony, ograniczenia dotyczą wszystkich, także tych, którzy mówią o ich przełamywaniu. Ale przeczytałem z zainteresowaniem, poszukując czy znajdzie się tam dla mnie jakaś inspiracja.
Czytając teksty z tej gazety odnosiłem wrażenie, że zetknąłem się z nimi w innych wersjach – że stawianie się w nowej pozycji wobec jakiegoś istniejącego duopolu dzieje się w okołoanarchistycznym światku od dawien dawna. To co jest zawarte w zinie to wskazanie, że istnieje wybór nie tylko między (klasycznym) anarchizmem a (klasyczną) lewicą. Te próby wyjścia poza wyznaczone granice idei działy się w Polsce już na przykład na przełomie lat 80/90, gdy niektóre środowiska, przede wszystkim anarchiści, opowiedziały się zarówno przeciwko dotychczasowej, komunistycznej władzy, jak i przeciw nowej post-solidarnościowej władzy, szczególnie wtedy gdy na przykład działacze Ruchu „Wolność i Pokój”, wydawało by się, że mocno anty-systemowego, przyjmowali rządowe posady. Potem, trwająca zresztą chyba do dzisiaj, długa dyskusja o aktywizmie na tzw scenie niezależnej, o tym, że nie można się zamykać w swoich kulturowych gettach i unikać politycznych, czy też właśnie anty-systemowych deklaracji i próba wyłamania się z innego duopolu, gdzie z jednej strony jest tylko zabawa, muzyka wydawana niezależnie i niezależne koncerty, a z drugiej wsobne zamykanie się w skłotowych gettach, wege-aktywności czy twórczości diy, bez wychodzenia na ścieżkę, gdzie niestety trzeba się skonfrontować z polityką, by mówienie o anarchizmie było konsekwentne. Były też inne próby krytyki z samego środowiska anarchistycznego, które ja odbierałem jako poszukiwanie wyjścia poza nieskuteczny i chyba zbyt tradycyjny model aktywizmu – mocno nawiązujące do sytuacjonizmu tyrady i publikacje jeszcze papierowe. To min. w broszurze „Cztery miesiące, które wstrząsnęły światkiem…” autor ponad 20 lat temu pisał o zmierzchu ruchu anarchistycznego, jego post-historii, o upadku i degrengoladzie ideowej w FA, o tym, jak symuluje się rewolucję. Podobne klimaty krytyczne można było doczytać też w innych periodykach (jak np. te na zdjęciu) i nie ma co ukrywać, że nie były pozbawione racji. Powszechna (środowiskowa) świadomość o upadaniu ruchu anarchistycznego już dekady temu nie przyniosła niestety żadnej nowej jakości, nowego ruchu w ruchu, demontażu „betonowych” struktur. I dlatego ten zin traktuję jako ciekawostkę para-krytyczną, w „Paradzie Krytycznej” nie było przynajmniej tłumaczeń, styl był wg mnie lepszy, graficznie milsza dla oka, a i tak cała ta krytyka została od dawna zaklęta w kursach tanga.
W sumie miała to być recenzja papieru „Głosy spoza lewicy”, ale ze wszystkich notatek, które sobie robiłem w czasie jego czytania niewiele sensownego zostało. Było coś jeszcze o udomowieniu aktywizmu przez kapitalizm, co doskonale wpisuje się w obecny styl aktywizmu: portale społecznościowe jako narzędzie rewolucji w rękach wielkich korporacji czy aktywizm wlepkowy przez kupowanie wlepek od innych, czy zamawianie ich w prężnie działających firmach, które klepią je i kibicom, i antyfaszystom czy komuś tam. Jeszcze notowałem sobie coś o mitologiach, które każdy ruch musi mieć, a w tym zinie bardzo częstym odwołaniem jest „mit Stonewall” – nie wiem czy może to być mit uniwersalny, na mnie nie działa.
Dobra, tak czy inaczej – czytajcie, krytykujcie, poszukujcie, nie ma jedynej słusznej drogi, a jakże, a wydawnictwa zawsze trzeba wspierać.
Miasto jest specyficznym organizmem, którego najbardziej błyszczące miejsca bywają najbardziej zepsute, a te jego komórki, które wydają się zapewniać bezpieczeństwo i ochronę, mogą być chorą naroślą, która bardziej może szkodzić niż pomagać. Tak jak z lekami – skutki uboczne mogą być o wiele gorsze niż efekty mające poprawić zdrowie organizmu. Czy straży miejskiej lub policji można powierzyć nadzór nad chorobami, skoro sami nimi są? To brzmi co prawda jak dylemat antyszczepionkowca, ale dopóki jasno nie poruszymy trudno rozwiązywalnego dylematu „wolność czy bezpieczeństwo” to ciężko będzie o tym dyskutować. Może raczej trzeba przywołać mroczne historie związane z psychiatrią, która bywało, że raczej niszczyła witalność pacjenta lub wręcz uśmiercała całe lata lub dekady przed śmiercią fizyczną, by realizować programy „zdrowia publicznego i norm społecznych”? Czy w tych wątpliwościach o siłowym leczeniu, o przemocowym uzdrawianiu czy też „naprawianiu” pozycji społecznej nie o to właśnie chodzi? Czy zbyt inwazyjne leczenie wraz z agresywną prewencją zdrowia nie jest dobrym zobrazowaniem tego, czym stał się nadzór kamer i pozostałe techniki inwigilacyjne czy administracyjne? Ilustracyjnie można polecić choćby niesamowity spektakl Smarzowskiego „Kuracja” z 2001 roku czy część dorobku Michaela Foucault.
Czy kamery w takim razie szkodzą? Albo inaczej: czy pomagają bardziej niż ingerują w życie mieszkańców? Wali mnie to, że ktoś powie, że „na ulicy nie ma nic do ukrycia”, że „czuje się bezpieczniej”, ja za to jestem mocno sceptyczny, gdy wiem, że miejskim monitoringiem zarządzają instytucje, którym w ogóle nie ufam. Cytat z badań dotyczących opinii mieszkańców Krakowa na temat tamtejszej straży miejskiej: „Straż miejska nie ma u Polaków dobrych notowań. Ludzie, którzy w ostatnich pięciu latach mieli z nią jakieś kontakty (7,8% ogółu respondentów), w wyraźnej większości oceniają ją negatywnie (62,8%). Oceny te przeważają we wszystkich grupach wieku i wykształcenia, a zwłaszcza w śród mieszkańców dużych miast (68,2% ocen negatywnych). Jedynie górnicy (92,8%) i kadra kierownicza (52,2%) częściej dobrze niż źle oceniają miejskich stróżów porządku. Mówiąc najogólniej krakowianie są mocno podzielenie w swoich ocenach. Z jednej strony 40 proc. z nich uważa, że może liczyć na pomoc straży miejskiej gdy zajdzie taka potrzeba (wiary takiej nie ma 30 proc. ankietowanych), a 36 proc. jest przekonanych, że działania tej formacji wpływają na poprawę porządku publicznego. Z drugiej jednak strony zadowolonych z działalności strażników jest wciąż mniej od tych, którzy są z ich poczynań niezadowoleni (31 vs. 33 proc.). Tezę o konieczności rozwiązania tej formacji byłby jednak skłonny poprzeć zaledwie co piąty ankietowany (52 proc. byłaby przeciwna takiej decyzji).”
Jedyna dobra informacja na temat kamer w Krakowie jest taka, że miasto udostępniło mapę z ich lokalizacją. Dostęp do wielu z nich ma tylko Zarząd Dróg Miasta Krakowa, do większości jednak mają dostęp zarówno ZDMK, Urząd Miejski i Straż Miejska. Warto spojrzeć:
Co to jest Niewinność?To wymysł Naczelnika Policji
R. Topor „Księżniczka Angina”
Taborska i Topor – zajebisty duet, nie ma co. Być może najzajebistszy w historii słów, które sylabizowałem całe życie. Nie pierwszy raz zresztą wystąpili razem w duecie, ale każde z nich poznawałem osobno. Zbiór opowiadań Rolanda „Cztery róże dla Lucienne” w wieku nastoletnim wieku posiekał mnie na kawałeczki i rzucił na pożarcie kanibalom na mrozie. Po tym już nigdy nic nie było takie same, pozostało tylko kompulsywne zbieranie wszystkich książek z tym nazwiskiem. A z panią Taborską zapoznałem się biorąc do ręki jej magiczną opowieść o surrealistach „Spiskowcy wyobraźni” i długo oblizując się po niesamowicie smakowitej zawartości książki. I z każdym krokiem było coraz głębiej w tych zachwytach.
Tak więc gdy Taborska pisze o Toporze w swej najnowszej książce „Archipelagi Rolanda Topora” to działa z taką mocą jakby jednocześnie wypite dwa kieliszki wódeczki przepite piwem i łagodnie podsumowane jakimś francuskim tanim winem. A najlepsze jest to, że w tej swojej obsesji o tych autorach nie wiedziałbym, że ta książka się ukazała, gdyby nie wizyta w pewnym klimatycznym barze i spotkanie bardzo poczciwego człowieka, który trzymał tą książkę w ręce. Miodeczek.
Nie ma się co rozpisywać o książce, ani tym bardziej o jej bohaterze, który był, jak mówi jeden z cytatów: „Rubaszny, rechocący, mroczny i straszny”. Aż sobie po przeczytaniu tej książki obejrzałem dodatkowo film Polańskiego „Lokator”, by sobie przypomnieć ten gęsty, niezdrowy i paranoiczny klimat i muszę przyznać, że wciąż ma w sobie to coś.
Żeby nie było tutaj tylko czczych zachwytów literackich, to czas na kilka cytatów, by wyciągnąć pewne smaczki czy ideologiczne haczyki przy okazji: „Francja jest krajem z gruntu anarchistycznym, co bardzo mi się podoba. Naprawdę lubię jednak Paryż, bo jest w nim tylu cudzoziemców”. „P: Wracając jednak do Paryża, uważa go pan za miasto anarchiczne. – O: Anarchiczne – gdyż czuję w nim niechęć do władzy i porządku – i barokowe”. „Najstraszliwsze kraje są jak ze złej bajki: wyciągają korzyści ze stosowania siły wobec najsłabszych, a wojsko i policja stają się wykonawcami woli gangsterskiej mniejszości, która decyduje, że część społeczeństwa zasługuje na śmierć”. „P: W Myślach zawiązanych na supełek napisał pan, że „władza jest tylko widoczną cząstką nikczemności tych, którzy ją sprawują”. Jest pan chyba anarchistą, choć nigdy nie angażował się pan zbytnio w politykę. O: Najbardziej interesuje mnie to, w jaki sposób polityka oddziałuje na ludzi. Lubie obserwować, kto kocha władzę, a kto udaje, że mu na niej nie zależy. (…) ci, którzy raz zasmakowali władzy nie mogą bez niej żyć”.
A na koniec jeden z najbardziej fundamentalnych dylematów, które Roland Topor rozwiązuje w swój wyjątkowy sposób:
MADAME MARIE: A aborcja? Jest pan za czy przeciw?
MONSIEUR LAURENT: Przeciw. Zabijanie istoty ludzkiej, nim ta stanie się niemowlakiem, jest niedopuszczalne. Stanowi przejaw niecierpliwości.
"Dzidziuś pana Laurenta"
Jak podał kolektyw „Szpila”: 31 grudnia w Warszawie, o godz. 6 rano, została zatrzymana osoba w związku z podejrzeniem o zniszczenie zabytku, tj. kościoła św. Krzyża w stolicy. Zniszczenie miało formę kilku napisów sprayem na elewacji, min. „Świeckie państwo” i „Tu będzie techno” (źródła unikają podawania hasła „PiS won”, które też podobno się tam pojawiło). Zatrzymanie po decyzji sądu zamieniło się w 3-miesięczny areszt tymczasowy!
Nie wiem kim jest ów „złoczyńca”, ale wiem, że osoba decydująca o AT musi być bardzo zafiksowana na punkcie detali prawa, na nienawiści do ateizmu czy nawet antykatolicyzmu czy do tak drobnych form chuligańskiego oporu przeciw (obecnej) władzy – nie wiem, czy owa pani sędzia, która podpisała tą decyzję o areszcie jest autorem tej decyzji („tylko wykonuje rozkazy”?), ale to grube paragrafy jak na dość pospolite wykroczenie. Jak bardzo trzeba wierzyć w nieomylność państwa i jego wyroków, by wydawać je przed ich ogłoszeniem? I dodatkowo wierzyć, że historia tej rządzącej partii będzie trwała na tyle długo, że nikt nigdy nie zapyta o nadmiarowość takich decyzji, nadgorliwość i niewspółmierność czy co tam jeszcze. Może byłoby przesadą porównanie tej sytuacji do czasów okupacji niemieckiej (jak porównanie Straży Granicznej do Eichmanna, choć powtarzanie, że się „tylko wykonuje rozkazy” nie kojarzy się zbyt dobrze), ale krótka historyczna galeria mam nadzieję, że przywróci pamięć o tym, jak za drobny symbol namalowany na murze można było trafić do więzienia czy obozu koncentracyjnego:
Nurtuje mnie jednak też coś innego, a mianowicie użycie formuły „zniszczenie zabytku” jako pretekstu do tak poważnej akcji jak poranne aresztowanie, niedzielna rozprawa sądowa i 3-miesięczny areszt. Myślę, że w samym Krakowie znalazłoby się wiele historii świadomego i nieodwracalnego niszczenia zabytków, które skończyłyby się wg powyższej miary długoletnim więzieniem, ale tak się nie stało i nie stanie. Jedna z tych historii toczy się teraz na naszych oczach: wiceminister kultury i generalny konserwator zabytków Magdalena Gawin podjęła decyzję o skreśleniu wiaduktu na ul. Grzegórzeckiej z rejestru zabytków i właśnie jest burzony. Czy ktoś tam puka do pani minister o 6 rano?
Stan wiaduktu na Grzegórzeckiej z dn. 05.01.2022
Wiele historii pojawiało się też w ostatnich dekadach w trakcie przebudowy zabytkowych krakowskich kamienic na hotele czy apartamentowce. Czasem chodziło o ścianę elewacyjną, która stanowiła główny warunek zachowania wartości zabytkowej obiektu i ta ni stąd ni zowąd się zawalała. Po prostu. Budowa nowej, wbrew pozorom, jest o wiele tańsza niż utrzymanie w nowej bryle budynku starej ściany. Nie wiadomo o czym nigdy nie dowiedział się konserwator – o zabytkowych freskach, płytkach czy piecach rozjebanych na szybko w trakcie budowy, by nie kazał ich odrestaurować. Jednym z bardziej spektakularnych krakowskich „wandalizmów” jest zburzenie przez firmę FRAX-BUD zabytkowego fortu „Prądnik Biały” przy ul. Wybickiego, która to sprawa ponoć ma skończyć się czymś gorszym niż nagana wzrokowa, ale deweloper to przecież może i katolik, a może nawet zna jakiegoś radnego, więc może jakaś standardowa pokuta wystarczy.
Nie mogę pomijać istnienia pisma tworzonego przez kolektyw „Podżegaczki”, bo jest jednym z niewielu wydawnictw pozainternetowych, które są wydawane na papierze i nie są niekończącym się festynem fejsbukowych wpisów i memów. Ale nie ukrywam, że obawiałem się pewnych deklaracji ideowych, tym bardziej, że premierowa impreza na wydanie tego numeru odbyła się w krakowskim, zakonspirowanym „Klubie Lenin” (!). No nic, papierowej wersji zine’a „Radykalna Troska” nie miałem w rękach, ale już jakiś czas temu ukazała się wersja elektroniczna, więc sięgnąłem.
Tytuł niestety skojarzył mi się z tematem przewodnim tegorocznego Kongresona, które miało chyba wykazywać troskę nad praktykowanym obecnie upadkiem ruchu anarchistycznego, ale tak naprawdę numer jest o czymś innym. Oczywiście nie zauważyłem nawiązań do anarchizmu, wybrzmiewa tam zdecydowanie socjalistyczny feminizm, ale za to miałem ciekawe skojarzenia co do formułowania przekazu. Tytułowa troska jest tam dla mnie mocno stirnerowska, jest dużo „ja”, „o mnie”, „dla mnie”, „swoje”, „o siebie” – i bardzo dobrze. Natomiast styl bywa kojarzący mi się z pismami sytuacjonistów, manifestami bocznych ścieżek, postmodernistycznymi wycieczkami mającymi odkryć marksizm na nowo. Do przeczytania tutaj: https://issuu.com/ada42/docs/radykalnatroska
Dobra, teraz niecierpliwie czekam na „ATAK” i „Ch.W.M.G.” i wracam do przygody z Toporem.
Chyba znalazłem najbardziej niepokorne, zbuntowane miejsce w Krakowie, najbardziej antyfaszystowski, anarchistyczny i wegański zakątek, sądząc z przekazu, który atakuje tam ze wszystkich możliwych stron. Jest srogo. Czakram buntu. „Warsztat” mógłby pretendować do takiego miana ze swoją kolekcją wlepek wszelakich, ale nie ma tak ponurej mocy. W tym miejscu pełnym osobliwości są ślady bytności nawet mitycznych anarchowędkarzy, o których krążyły legendy, opowieści i niepotwierdzone przekazy. Więc jednak istnieją…
Odnalezienie nastąpiło oczywiście przed laty, tak samo jak i odkrycie wśród naskalnych napisów świadectwa istnienia tej niebywale tajemniczej sekty rybackiej. Jednak lęk przed tym, że to świadectwo może zaginąć pod kolejnymi wlepkami skłonił mnie do refleksji nad tym, by to upamiętnić. Drżyjcie, grube ryby systemu!